środa, 18 maja 2011

Piosenka mojego życia

"Losing my religion" usłyszałam po raz pierwszy w lipcu 2009. Ten utwór grupy R.E.M. stał się piosenką mojego życia. Co to znaczy? To znaczy, że słowa wpasowują się w najważniejsze momenty, okresy, etapy mojej egzystencji. Słucham "Losing my religion" kiedy jest mi źle, trudno lub dziwnie. A przede wszystkim - kiedy coś się we mnie zmienia. Jak ostatnio. Tym razem - na dobre. 
Losing my religion

poniedziałek, 16 maja 2011

Piątek 13-go

W piątek 13-go, bieżącego miesiąca, czarownica Magda szalała i bawiła się znakomicie, zwłaszcza po godzinie duchów. Poświęćmy jednak chwilę na ogólną refleksję nad dniem powszechnie uważanym za pechowy.
Meksykanie wierzą, że pecha przynosi wtorek 13-go. W krajach europejskich niefartowny jest piątek. Istnieje potwierdzona klinicznie fobia przed piątkiem 13-go, nazywa się to paraskewidekatriafobią. Jak donosi wiarygodne źródło zwane Wikipedią, nie jest możliwe, aby w ciągu całego roku ani jeden piątek nie wypadł trzynastego dnia miesiąca. Zatem niemożliwe jest również uniknięcie przez osoby przesądne pewnego stresu. Moja matka boi się trzynastki do tego stopnia, że stara się nie mieć trzynastego nic do załatwienia. Mnie trzynastka pecha nigdy nie przynosiła. Przez wiele lat miałam trzynasty numer w dzienniku i były to lata czerwonych pasków. Z kolei jako czteroletnie dziecko zażyczyłam sobie od Mikołaja bluzkę z "13".
Skąd strach przed trzynastką? Mamy słynny horror "Piątek trzynastego". Nawet w serialu "Dr. House" jedna z najbardziej pechowych postaci ma ksywkę "Trzynastka" - przypadek? Liczba jak liczba. Nie mam nic przeciwko, ponieważ suma 1+3 daje 4, a czwórkę lubię - bo wmówiłam sobie, że przynosi mi szczęście. Właśnie, wmówiłam sobie. Ludzie potrafią wmówic sobie zarówno pecha, jak i fart. Potęga autosugestii i podświadomości, mili państwo! 
A teraz informacja dla wszystkich, którzy upierają się, że miniony piątek 13-go przyniósł im pecha: to nie kwestia daty, to przypadek albo efekt zakorzenionej w naszej kulturze obawy (samospełniająca się przepowiednia?). Poza tym: trudno od razu przewidzieć, czy dane wydarzenia będą miały zły czy dobry skutek. Dobre obraca się niekiedy w złe, więc bywa i odwrotnie. Głowa do góry, idziemy do przodu, a czas pokaże, czy był to rzeczywiście "fatalny piątek" ;)

czwartek, 12 maja 2011

Teoretycznie...

Teoretycznie - tylko teoretycznie - istnieje hipotetyczna, równoległa rzeczywistość, gdzie to, co jest, nie jest, jakie jest. A ja -  w tej hipotetycznej równoległej rzeczywistości, nie mieszkam w Mieście Łodzi i nie twierdzę, że zamiast piekła wierzę w ziemskie bezrobocie. Bo codziennie stoję na rogu 95th i Amsterdam Ave, łapię yellow cab (w lewej dłoni trzymając kubek kiepskiej kawy ze Starbucksa) i jak zwykle jestem w pośpiechu, który kocham. Albo, kto wie, może hoduję owce w Australii i na zakupy świąteczne do Sydney latam helikopterem? Lub mieszkam w Warszawie i właśnie kończę remont dwupokojowego mieszkania na Ochocie?
Gdzie bym była teraz, gdybym nie odważyła się wyjechać do Łodzi? Co bym robiła, o czym bym myślała? Kiedy byłam w Warszawie ostatnio, miałam dziwne odczucia. Z jednej strony - nie mogłam uwierzyć, że kiedykolwiek tam mieszkałam. Z drugiej - nie wierzyłam, że już tam nie mieszkam. Warszawa wydała mi się interesująca, po raz pierwszy od dawna. Ale już nie była moja. A może była moja za bardzo? Za każdym rogiem jakieś wspomnienie, jakiś duch czy demon. Jakieś dawne rozczarowanie, jakieś odległe wzruszenie. Miasto wypełnione przeszłością po brzegi. 
Nikomu nie powiedziałam, że przyjeżdżam. Nie była to zresztą podróż planowana. Usiadłam na schodach Pałacu i zastanawiałam się co z sobą zrobić. Chciałam pobyć sama w mieście, z którego wyjechałam nie oglądając się za siebie. Teoretycznie - mogło to być moje miasto i możliwe, że postąpiłam niezgodnie z jakimś planem. Może jeszcze warszawskie przeznaczenie mnie dopadnie? Albo ja dopadnę przeznaczenie nowojorskie, któż to wie...
Łódź uwielbiam, ale mam dziwne przeczucie, że nie spędzę tu całego życia. Zresztą nigdzie nie spędziłabym całego życia. Niezmienność nie leży w mojej naturze. Leży w niej za to ciekawość innych rzeczywistości.

środa, 11 maja 2011

Tak zwana "poezja"

*     *     *
Jestem dzieckiem niepokornej burzy,
dziedziczę słodycz win i gorycz kar
Nie jestem jednym z dni nadchodzących
melodyjnie po nocy, która chciała umrzeć

Stoję na autostradzie zagubionej wśród snów
o jaśniejszym niebie, dniu bezmrocznym
Nie wiem dokąd, nie pamiętam skąd... 
Życie nie wyznało mi miłości, ani nienawiści

Widziałam raz smagłą i czułą śmierć
bezdomnych idei i pięknych metafor
Nie umiałam się nimi odrodzić
-uczyłam się żyć na pograniczu

Teraz słucham szumu ateistycznych przypływów,
patrzę na pola dobrych życzeń, nieurodzajne.
Granica za horyzontem, bliżej krawędź świata,
który sam snuje swój koniec.
 
Czas nie zna drogi ani celu. Nie jest moim wiecznym bogiem. 
Wijemy się, równi sobie, jak dwa 
zagniewane pytony, sunące do wolności
nie nam przeznaczonej. 

Granica

Oto ta cienka granica, po przekroczeniu której jedno zawstydzenie czy jedno poczucie winy więcej nie będą mi już robić żadnej różnicy.
To granica, którą przekraczam niechętnie i wbrew samej sobie, popychana przez słabość swojego charakteru, dziwną bezsilność wobec siebie. 
Za tą granicą może być już tylko zobojętnienie, przyzwyczajenie do powierzchownego traktowania tego, co na powierzchowne traktowanie w żadnym wypadku nie zasługuje.
Tak to jest, kiedy wypowie się zbyt wiele słów. Zbyt gorzkich. Niby o każdym się zapomina, niby nie zwraca się uwagi na kolejne, ale de facto...od bliskich jest się coraz dalej. My się oddalamy, oni się oddalają. I pozostajemy sami. Co gorsza - sami z sobą. 
Moja Matka przyjmowała przez lata wszystkie moje gniewy, zwierzenia (kiedy już byłam bardzo zdesperowana, by coś z siebie wyrzucić), oskarżenia, pretensje słuszne mniej lub bardziej... Ileż można! Mam wrażenie, że właśnie przekroczyłyśmy granicę, za którą nie ma już przyjaźni. Wzajemna pomoc - tak. Zrozumienie, a co może ważniejsze - chęć zrozumienia - nie. Ale czy w ogóle to było kiedykolwiek? Kocham Matkę, ona kocha mnie i nie ma wątpliwości. Ale nie znam drugiej tak toksycznej relacji. Wstydzę się wszystkich wybuchów złości, wszystkich emocjonalnych obnażeń. I mam poczucie winy, że biorąc tak dużo dawałam tak mało. Ale i Ona napsuła mi krwi. Ten jej pesymizm, to przerzucanie na mnie lęków, obaw i fobii. Manipulacje - świadome? Nieświadome? Nie jestem tak odporna. Zatruła mnie. Ratuje i zabija w równym stopniu. Jak to możliwe?